Tucson w wersji N Line wygląda jakby ostro przypakował. Wystarczyło czarne nakładki pomalować na kolor nadwozia, dodać kilka sportowych dodatków i gotowe.

Koreański SUV to potężny wóz. Nie zawsze tak było. Poprzednie generacje wydawały się mniejsze, bardziej kompaktowe. Gdy patrzę w dane techniczne aktualnej generacji to nadal jest to auto wpisujące się w segment kompaktów. Może nieco większe. Ma 4,5 metra długości. Ale sprawia wrażenie naprawdę potężnego wozu. Szczególnie w wersji N Line. Sprawia wrażenie mięśniaka, który trochę za dużo czasu spędził w siłowni. I dobrze, bo mu to pasuje. Szczególnie w czerwonym kolorze, który podkreśla linię tego wozu. Przy takim lakierze wyraźniej odcinają się srebrne elementy zderzaków i czarne lusterka. N Line to topowa odmiana wyposażenia, ale czerwony lakier jest gratis.

Testowana wersja jest wyjątkowo ciekawa, bo choć wyposażenie ma topowe, to pod maską pracuje podstawowy benzyniak. To turbodoładowany silnik 1.6 o mocy 150 koni mechanicznych. Wystarczy, aby sprawnie napędzać sporego SUV-a. W dodatku ma cztery cylindry i przyjemne basowe brzmienie wydechu. Zespół napędowy ma 3 tryby pracy – Eco, Comfort i Sport. Wybieram oczywiście ten ostatni. W każdym z nich zegary mają inną grafikę. W sportowym jest ona najciekawsza. Najlepsza jest też reakcja na gaz, a siła wspomagania kierownicy ulega osłabieniu, przez co lepiej czuję auto. Podoba mi się też, że ta wersja ma manualną skrzynię biegów. Takie rozwiązanie to już rzadkość nie tylko w SUV-ach, ale w ogóle w nowych autach. Z automatem łatwiej osiągnąć niższą emisję szkodliwych substancji, wiec takie rozwiązanie staje się już standardem nawet w małych samochodach. To oczywiście jeszcze bardziej podnosi cenę. Dlatego cieszę się, że w Hyundai’u nadal można wybrać manual, szczególnie, że lewarek pracuje lekko i precyzyjnie.

Zawieszenie Tucsona N Line jest dobrym kompromisem pomiędzy sztywnością i komfortem. Jest wystarczająco sprężyste. Na dziurawych drogach mam wrażenie, że nie jest to miękka kanapa, a podwozie pracuje cicho. Zresztą chyba nikt kto wybiera tę odmianę nie będzie narzekał, że wóz jest zbyt mało komfortowy. Ja chciałbym jedynie, aby wspomaganie kierowcy w trybie sport dawało jeszcze lepsze wyczucie drogi. Podoba mi się natomiast, że mimo iż Tucson ma na pokładzie sporo elektroniki, to większość z rozwiązań realnie służy ułatwieniu życia kierowcy. Często w innych markach mam wrażenie, że jest zupełnie odwrotnie. Weźmy wizytę w sklepie. Spore auto nadaje się świetnie na duże zakupy. Wystarczy stanąć z tyłu, a tylna klapa otworzy się sama. Żadnego dotykania przycisków, czy machania nogą pod zderzakiem. Nic nie musisz robić. To wygodne, gdy masz obie ręce zajęte torbami.

Kolejny gadżet to kamery. Trzeba mocno się postarać, aby cofać tym autem i o coś zahaczyć. Jest kamera przednia i tylne. Jest widok 360 stopni. Obraz widoczny jest na ekranie centralnym. A po wrzuceniu kierunkowskazu na ekranie wyświetlającym zegary pojawia się widok z kamery pod lusterkiem. Dzięki temu widać gdzie przebiega linia krawężnika. Łatwiej się już nie da. Do tego brzęczyk informujący o tym, że auto poprzedzające rusza. Wygodne w korkach i gdy stoisz na światłach. Takie przydatne rozwiązania lubię. Jeśli dla kogoś to mało, to jest jeszcze alarm informujący o samochodach jadących poprzecznie, gdy wrzucisz wsteczny bieg, chcąc wyjechać z miejsca parkingowego.

Tucson ma sporo elektronicznych gadżetów, ale większość z nich okazuje się przydatnych. Podoba mi się, że projektując wnętrze tego wozu zadbano o to, aby ekran w konsoli centralnej nie był doklejonym na siłę telewizorem, a wkomponowanym elementem całości. Niewielu producentów tak robi. Ponadto konsola centralna jest w większości dotykowa, ale działa to całkiem dobrze. Jest to takie przyjemne połączenie nowoczesności z tradycją. Dla każdego coś miłego. Natomiast wersja N Line z manualną skrzynią i 150-konnym benzyniakiem to zestaw, który robi na mnie bardzo dobre wrażenie. Koniecznie w czerwonym kolorze. W końcu jest gratis.

MK, fot. autora, wrzesień 2022