Dziś prawdziwych terenówek jest jak na lekarstwo. W świecie plastikowych SUV-ów takie auta nie mają racji bytu. Ale kilka z nich przetrwało z czasów prehistorycznych do dziś i, co więcej, doczekało się współczesnych następców. Przykładem jest Suzuki Jimny.

Jimny i Samurai. Dwa terenowe modele Suzuki, których nazwy historycznie się przeplatają, w zależności od czasów i rynku. Obecnej generacji Jimniego bardzo daleko do poprzednika zakorzenionego w latach 90-tych, ale zadziwiająco blisko do Samuraja z lat 80-tych. Retro jest modne, wiec stylizacja nowoczesnego auta na model sprzed trzech dekad nie dziwi. Między innymi dlatego ten wyglądający jak zabawka wóz, stał się ofiarą własnego sukcesu. Albo inaczej, ofiarami stali się klienci, którzy nie są w stanie go kupić.

Zainteresowanie tym produkowanym w Japonii autem przeszło wszelkie oczekiwania i w efekcie cała wydolność fabryki zaspokaja niemal wyłącznie japoński rynek. Co ciekawe tam auto oferowane jest również jako kei car, w zubożonej wersji i silnikiem o pojemności zaledwie 650 cm i mocy 65 koni mechanicznych. W Europie jedynie z motorem 1.5 ze zmiennymi fazami rozrządu, o mocy 102 koni mechanicznych. To wystarczająco dużo, aby być doskonałą terenówką, ale o szaleństwach na trasie lepiej zapomnij.

Szaleństwa podczas jazdy na asfaltach wyklucza zresztą konstrukcja auta. Nadwozie oparte na ramie nośnej typu drabinowego, ze sztywną belką. Do tego solidna podatność na podmuchy bocznego wiatru i mocno terenowa charakterystyka układu kierowniczego. Nie ma co szaleć, bo wóz prowadzi się niestabilnie. Podobnie jak auta dostawcze, czy pikapy. I nawet prędkość maksymalna wynosząca 140 km/h wskazuje, że nie jest to auto na autostrady. Nie mam z tym problemu, bo nie takie jest jego przeznaczenie. Niemniej warto o tych ograniczeniach pamiętać.

Do Samuraja nawiązuje nie tylko wygląd zewnętrzny, ale także wnętrze. Wystarczy rzut oka, aby zobaczyć wiele nawiązań do tej kultowej terenówki. Podobnie ascetyczna stylizacja kokpitu, te same czerwone zegary w osobnych tubach. Wszystko jest tu podporządkowane ergonomii, a nie modnym, stylistycznym fajerwerkom. To dobrze, bo dzięki temu z przodu jest sporo miejsca, jak na tak małe nadwozie i nic nie rozprasza uwagi kierowcy. Od biedy mogą tym autem podróżować cztery osoby, ale te jadące z tyłu nie będą miały zbyt wiele miejsca na nogi. Mogą jedynie posiłkować się zmianą kąta nachylenia oparcia. O bagażniku lepiej zapomnieć – praktycznie nie ma go wcale. Można złożyć oparcia tylnych siedzeń i wykorzystać powstałą w tej sposób przestrzeń lub niewielką skrytkę pod podłogą. To wszystko jednak bez znaczenia, bo Jimny to wóz do zadań specjalnych, a nie rodzinne, miejskie auto.

Samochód standardowo posiada napęd na cztery koła. Nie może być inaczej. Do zmiany aktualnie używanego napędu służy osobna dźwignia. Wszytko odbywa się tu mechanicznie. Nie ma żadnej modnej elektroniki i tandetnych przycisków. Do zmiany sposobu przenoszenia napędu służy osobna, krótka dźwignia, umieszczona w tunelu środkowym. Można wybrać napęd na przód (suchy asfalt), stały napęd na cztery koła (mokro, lekki teren) lub załączyć reduktor (konkretny teren). W przypadku tego ostatniego przełożenia, automatycznie wyłącza się także kontrola trakcji i elektroniczni asystenci.

Poza całą swoją surowością Jimny ma bowiem na pokładzie ma wiele nowoczesnej elektroniki, jak asystent pasa ruchu, czy kamera czytająca znaki drogowe. Jest jeszcze czujnik deszczu i świateł, automatyczna klima. To wszystko może zaskakiwać biorąc pod uwagę ascetyczny wygląd auta. Na pokładzie zabrakło jednak czegoś bardziej podstawowego – podpórki na lewą stopę.

Nowy Jimny jest o wiele bardziej kanciasty od swojego poprzednika, ale to dobrze. Tamten model do bólu zakorzeniony był w latach 90-tych. Obecnie panuje jednak moda na retro i Jimny cofa się stylistycznie o kolejne 2 dekady. Dzięki temu wygląda wspaniale. Przypomina kieszonkową wersję Gelendy. Podoba mi się, że utrzymano tylne drzwi otwierane na bok (na japońską stronę) i zachowano znajdujące się na nich koło zapasowe. To nadaje charakteru.

Jest zresztą wiele elementów retro, które przekonują mnie, że to auto zrobione zgodnie ze sztuką. Niewiele jest aut, za którymi na ulicy oglądają się niemal wszyscy. Spory w tym udział żywych, jaskrawych kolorów, w jakich występuje ten model. Jadąc Jimnym masz gwarancję, że zwrócisz na siebie większą uwagę niż kierowcy kilka razy droższych, sportowych wozów. Nawet Gelenda czy Wrangler nie robią takiego szału. Ludzie są już do tych aut przyzwyczajeni. Jest ich całkiem sporo. Za to pociesznych terenówek od Suzuki nie ma wcale.

Suzuki ma ogromne doświadczenie w produkcji terenówek i na szczęście nie zamierza go zaprzepaścić. Takie auta jak Jimny w świecie nowoczesnych SUV-ów w ogóle nie powinny istnieć. Tym bardziej dziwi ogromne zainteresowanie tym modele. Takich jest na rynku zaledwie kilka. Można je policzyć na palcach jednej ręki – Wrangler, Defender, Gelenda i Jimny. Jeśli ktoś narzeka na cenę tego auta, która w podstawówek wersji wynosi niemal 78 tysięcy złotych, niech pomyśli, że to sto tysięcy mniej, od najtańszego z pozostałych dinozaurów. Z tej perspektywy to niemal darmo. Tylko brać. Szczególnie, że ten wóz daje masę frajdy z jazdy i to w każdych warunkach. Ale zaraz…przecież tych aut w zasadzie nie ma. Ilość zamówień znacznie przewyższa możliwości produkcyjne, dlatego na ten model trzeba czekać wyjątkowo długo. Na chwilę obecną polskie przedstawicielstwo marki zawiesiło przyjmowanie zamówień. W efekcie dla wielu ten model pozostanie jedynie w sferze marzeń.

Michał Karczewski, fot. autor i Maciej Medyj, grudzień 2019