Nowe Mondeo kazało na siebie długo czekać. Wprawdzie debiut na rynku amerykańskim nastąpił już dwa lata temu, ale Europejczycy musieli czekać do wiosny bieżącego roku. Nie byłoby w tym nic niesamowitego, gdyby nie fakt, że zgodnie z obecną polityką Forda – tworzeniem aut globalnych – jako nowość oferowane jest auto, które w USA z powodzeniem zasila już rynek używanych.
Wiedząc jednak, że amerykanie jeżdżą już nowym Mondeo od dawna, nie czekałem na to auto z wypiekami na twarzy. Owszem byłem ciekawy nowego modelu, ale „stare” Mondeo było na tyle udanym autem, że z powodzeniem broniło się przed nowocześniejszą konkurencją i dawało frajdę z jazdy. Ale dziś stoi przede mną nowe Mondeo i już na pierwszy rzut oka nie mam wątpliwości – to większe i potężniejsze auto, które stylistycznie łączy stare z nowym. Stare, bo z tyłu mocno przypomina poprzednią generację, ale za to z przodu – spójne stylistycznie z…nowym Mustangiem.
Nowa sylwetka jest bardziej dynamiczna, przypomina coupe. Ale w środku Mondeo okazuje się autem bardziej eleganckim od swojego poprzednika. Więcej przestrzeni, jasna skórzana tapicerka, elektryka i inne bajery. Popularny średniak jest teraz autem dla bardziej wymagających odbiorców. Spodoba się fanom gadżetów. Ma bowiem na swoim pokładzie tyle systemów ostrzegania i alarmowania, że jadąc nim można czuć się jak dziecko w objęciach uduchowionej matki polki. Ale wszystko ma swoje dobre i złe strony. Wysokie oceny ekspertów od bezpieczeństwa i poklask wśród zagranicznych speców nie zawsze idą w parze z rzeczywistymi odczuciami użytkownika. Słowem to co dobrze wygląda w folderze reklamowym, potrafi być irytujące dla kierowcy, któremu ma przecież służyć. Mnie w Mondeo najbardziej irytuje pasek kilku diod, znajdujący się na podszybiu i świecący czerwonym światłem, gdy zbliżasz się do poprzedzającego auta. Czy gdy ujrzę czerwoną lampę promieniującą na szybę poprawi to moją reakcję i uniknę wypadku?
Niestety mimo usilnych prób wyłączania wszystkich asystentów jazdy w menu komputera, tego przeklętego czerwonego światła nie udało mi się wyłączyć. Może nie umiem. Ale na szczęście jest też parę przydatnych gadżetów. System BLIS, czyli żółte lampki na lusterkach zewnętrznych, ostrzegające o aucie w martwym polu. Cenie to w Fordach. System rozpoznawania znaków drogowych – wyświetla znaki na tarczy prędkościomierza. System wspomagający utrzymanie auta w pasie ruchu – nie jest dla tych, którzy mają z tym problem, raczej dla tych, którzy lubią się zdrzemnąć za kierownicą. Nowością są LED-owe reflektory, które kierują snop światła zgodnie z ruchami kierownicy. Dają jasne światło o barwie zbliżonej do dziennego, choć pozostawiają fioletową poświatę, charakterystyczną dla świateł ksenonowych. Sprawdzają się dobrze, choć ich cechą charakterystyczną jest brak płynnego przejścia od jasnego do ciemnego punktu snopu światła. Jest on równomiernie jasny, następnie widzisz wyraźną linię odcięcia i mrok. W nocy wymaga to przyzwyczajenia.
Ale mnie w nowym Mondeo najbardziej przypadło do gustu to za co od lat cenie Fordy – prowadzenie. Mimo że nowy model jest większy i chwilami bardziej ociężały od poprzednika, nie zatracił swoich dobrych własności jezdnych. Potrafi z gracją godną baletnicy i dyscypliną godną adepta przyzakonnej szkoły reagować na polecenia kierowcy i pokonywać kolejne zakręty, dając przy tym sporo frajdy. Podczas pierwszego spotkania z nowym Mondeo byłem nieco rozczarowany pracą układu kierowniczego. Miał więcej sztuczności niż tez znany z poprzedniej generacji. Dziś nie mam już takiego wrażenia (kwestia egzemplarza?).
Kolejna nowość pracuje pod maską Mondeo. To benzynowy turbodoładowany silnik z rodziny Ecooboost, który teraz zamiast 1.6 litra ma pojemność 1.5. Moc pozostała niezmieniona – 160 KM. Zgodnie z danymi producenta auto z takim silnikiem przyspiesza do setki w 9,2 sekundy i może jechać z maksymalną prędkością ponad 220 km/h. Ważniejszy jest jednak maksymalny moment obrotowy, który wynosi 240 Nm i jest dostępny w zakresie 1500-4500 obr./min. Celem zmniejszenia pojemności miała być między innymi redukcja spalania. Niestety średnie testowe spalanie na odcinku około 500 km wyniosło nieco ponad 10 litrów. To sporo, nawet biorą pod uwagę przewagę jazdy w mieście. Ale z drugiej strony zawsze można wybrać diesla.
Michał Karczewski, fot. autora, sierpień 2015