Sportowe limuzyny mnie fascynują, jednak zastanawiam się nad sensem takich wozów. Wielki sedan o osiągach Porsche 911. Nieporęczny w mieście, głośny w trasie. Takich aut na rynku jest niewiele, ale cieszę się, że jednak są. Mają swój urok.

Przykład – Lexus GS F. Musi być zainteresowanie takimi autami, skoro japoński producent decydował się zbudować sportowy wóz na bazie swojej limuzyny klasy wyższej. Dla mnie to auto ma zadziorny, brutalny, nieco gangsterski charakter. Zwłaszcza, gdy jest w kolorze czarnym. Ale jednocześnie pasuje do tego ten amerykański styl Lexusa.

Producent znany z zamiłowania do budowy ekologicznych aut hybrydowych (w ofercie nie ma ani jednego modelu z silnikiem diesla), to w kwestii sportowych wozów prawdziwy purysta. GS F w dobie lobby ekologów w ogóle nie powinien istnieć. Pod maską tego wozu pracuje klasyczne, wolnossące V8 o pojemności 5 litrów i mocy 477 koni mechanicznych. Takie samochodowe serce u każdego fana motoryzacji musi spowodować szybszy przepływ benzyny w żyłach.

Urok Lexusa polega na osiągach i tradycyjnym podejściu do jednostki napędowej – auto przyspiesza do pierwsze setki w 4.6 sekundy i może pędzić z maksymalną prędkością 270 km/h. Trudno nim jeździć powoli, trzeba bacznie obserwować wskazówkę prędkościomierza. Ten zresztą jest malutki, niemal symboliczny, zepchnięty gdzieś na bok zestawu zegarów. Jakby producent chciał powiedzieć, że o wrażenia tu chodzi, a nie suche liczby. Króluje obrotomierz. Możesz być pewny, że i tak jedziesz za szybko.

Silnik to jedno, ale podoba mi się także klasyczny napęd na tył i praca ośmiobiegowej, automatycznej skrzyni. Zmienia przełożenia płynnie i szybko. Dobrze odczytuje intencje kierowcy, sprawnie redukując przy dohamowaniach przed zakrętami. Gorzej wypada praca w manualnym trybie – reakcja na zmianę łopatkami nie jest tak szybka jak tego oczekuję – dlatego warto pozostać przy automatycznej zmianie przełożeń. Tuż obok lewarka skrzyni znalazł się selektor do wybór trybu pracy napędu. Może być ekologicznie (brzmi jak żart), ale też sportowo lub bardziej sportowo. W miarę pięcia się w góry po kolejnych ustawieniach reakcja na gaz staje się lepsza. Można też dezaktywować system kontroli trakcji. Wprawny kierowca bez trudu przejdzie zakręt dymiącym bokiem i poszaleje na torze. Jednak nie takie jest w mojej ocenie przeznaczenie tego pojazdu. To raczej długodystansowy siłacz, który pozwoli w szybkim tempie połykać niemieckie autostrady, jeśli tylko stacje benzynowe są na nich usytuowane wystarczająco często. Taki wozem pojedziesz załatwić parę spraw w Berlinie, a wieczorem wrócisz do Polski i skoczysz do teatru, czy na biznesowe spotkanie.

Podoba mi się, że wielka limuzyna może być szybka i skuteczna niczym prawdziwie sportowy wóz. Nie jestem wprawdzie fanem tego rodzaju aut, wolę hot-hatche, ale doceniam, że w czasach absurdalnej wręcz ekologii, zabierającej wiele z tego co piękne w motoryzacji, są jeszcze auta z wielkimi benzyniakami pod maską. Każde z nich powinno być pod ścisłą ochroną. Jest natomiast jedno „ale”. Mocarny silnik okazuje się niebotycznie głośny. W codziennej, miejskiej jeździe jest to przyjemne. Daje poczucie, że pod maską pracuje wielki, bezkompromisowy benzyniak, a dźwięk nie jest puszczony z głośników. Ale podczas długich tras hałas okazuje się nie do przyjęcia.

Michał Karczewski, fot. Maciek Ramos i autor, listopad 2016