Gdyby Porsche wyprodukowało vana, pewnie byłby to najlepiej prowadzący się wóz tego typu. Puryści toczyliby pianę, ale ojcowie rodzin, którzy nie chcą rezygnować ze sportowych wrażeń z jazdy, zacieraliby ręce. Taki wóz mógłby stać się liderem w swojej klasie. Ale na razie prym najlepiej prowadzącego się vana wiedzie Ford S-Max.
Jazda tym wozem sprawia prawdziwą frajdę. Nie przeszkadza mi, że jest wielki jak autobus. Nie przeszkadza, że jest w stanie zmieścić siedem osób, z których każda podróżuje na osobnym fotelu. Nie mam problemu z tym, że ma duży bagażnik i diesla pod maską. Uwielbiam go za to, że jest przykładem wielkiego kunsztu inżynierów Forda. Potrafią oni bowiem stworzyć znakomite zawieszenie i dorzucić do tego świetny układ kierowniczy
w każdym aucie. Choć jestem technicznym laikiem, wydaje mi się, że w przypadku dużego vana jest to szczególnie trudne. Są tu bowiem ograniczenia w postaci wysoko położonego środka ciężkości i gorszego niż niskich autach współczynnika oporu powietrza. Te cechy nie mają bezpośredniego przełożenia na podwozie, ale mają wyraźne na prowadzenie. A S-Max prowadzi się jak typowo osobowy hot-hatch. Jest posłuszny i przewidywalny. Każdy ruch kierownicą ma swoje natychmiastowe przełożenie na reakcję całego pojazdu. I to mimo, że zastosowane tu elektryczne wspomaganie kierownicy nie daje takiego wyczucia pracy układu kierowniczego jak hydrauliczne.
Podoba mi się, że S-Max nowej generacji stał się bardziej komfortowy. Ma bardziej miękkie, wygodniejsze fotele. Przynajmniej te przednie. Tylne są moim zdaniem nieco za twarde, choć z drugiej strony siedzący tam pasażerowie nie narzekali, nawet po długiej trasie. Ale ma też bardziej komfortowo zestrojone podwozie. Jest nadal zwarte i sprężyste. Świetnie prowadzi się w zakrętach, a jednocześnie łagodnie i miękko łyka kolejne nierówności.
Wspomniany wcześniej diesel pozornie nie pasuje do auta o sportowych aspiracjach. Jednak S-Max to przykład wozu o sportowym prowadzeniu i stylistyce, który nadal pozostaje typowo rodzinny. W związku z tym diesel jest świetnym wyborem, ale koniecznie w połączeniu
z dwusprzęgłowym automatem Powershift. Ten duet zachwycił mnie w Mondeo i tu współgra ze sobą równie dobrze. To zestaw obowiązkowy. Mam wrażenie, że automatyczna skrzynia
i 180-konny, dwulitrowy „ropniak” to para, która została dla siebie stworzona. Automat zmienia biegi miękko i bez najmniejszych szarpnięć. To efekt na poziomie najlepszych rozwiązań ze stajni BMW (podobnie pracuje ich 8-biegowa skrzynia). W Fordzie kolejne przełożenia zmieniane są na niskich obrotach. To wystarczy – diesla z reguły nie ma sensu „kręcić” wysoko. Duet wykorzystuje wiec maksymalny moment i dorzuca do tego jedwabistą praca skrzyni. Jednocześnie równie dobrze radzi sobie przy dynamicznej jeździe, przy redukcjach i kick-downie. Znakomite rozwiązanie, warte każdych pieniędzy.
Efekt spotkania z S-Maxem jest taki, że nie czekam specjalnie na vana spod znaku Porsche. Mistrzowie podwozi z Zuffenhausen mogą spokojnie dopracować swój pierwszy rodzinny wóz. Zarobią na nim krocie, ale dopiero w swoim czasie. Na razie S-Max zjada ich kawałek rynkowego tortu. Tym autem mógłbym wozić nawet powietrze. Wcale nie przeszkadza mi potężna ilość miejsca na pokładzie i niemal autobusowy widok przez przednią szybę. Ford wie jak sportowy wóz ubrać w rodzinne ciuchy.
Michał Karczewski, fot. autora, kwiecień 2016