Ciarki na plecach i motyle w brzuchu towarzyszą nieodłącznie dużym emocjom. Najbardziej lubię te, które dodatkowo powodują duży skok adrenaliny. Jednak nie tej związanej ze strachem, ale takiej wynikającej z przyjemności. Z frajdą, którą chce się powtarzać jeszcze i jeszcze.

Takie właśnie pozytywne emocje towarzyszą mi podczas przejażdżki Mercem AMG GT S. Samochodem, który powstał, aby rywalizować z Porsche 911 i dawać frajdę z jazdy. Samochody, które są tylko po to, aby dawać przyjemność zajmują u mnie szczególne miejsce. W końcu to frajda z jazdy jest dla mnie najważniejszym wyznacznikiem tego czy dany wóz będzie tym, z którego nie chcę wysiadać, czy takim którego kluczyki najchętniej wyrzuciłbym do najbliższej studzienki ściekowej.

Frajdę potrafią dawać auta bardzo tanie. Lubię budżetowe wozy, które kosztują mało i niczego nie udają. Nie starają się być lepsze niż są w rzeczywistości. To nie cena jest wyznacznikiem przyjemności. A tu mamy auto bardzo drogie – choć i tak niemal połowę tańsze od zbliżonej 911-tki – znajdujące się na drugim końcu skali. Mające zwracać na siebie uwagę wyglądem, dźwiękiem, detalami, krzykliwym kolorem. Kierowane do wąskiej grupy ludzi. Takie, które przynajmniej w naszym kraju będzie na tyle rzadkim widokiem na ulicach, że każdy, nawet ten kto nie interesuje się samochodami, odwróci za nim głowę.

Wszystkie elementy wpływające na to, że AMG GT S to wspaniały wóz działają znakomicie. Piękny wygląd, jaskrowy żółty lakier, kosztujący sam w sobie tyle, ile nowe auto segmentu B, dopracowane podwozie i układ kierowniczy. Ale przede wszystkim silnik. Ręcznie robiona jednostka zaopatrzona w plakietkę z nazwiskiem i autografem gościa, który złożył do kupy serce tego AMG. Serce, czyli czterolitrowe V8 o mocy 510 koni. Mocarne, niezwykle elastyczne, pięknie brzmiące. Sprawia, że zaopatrzony w nie Mercedes przyspiesza jak wystrzelony z katapulty, niezależnie od prędkości. Po prostu wciskasz gaz i odjeżdżasz. I tak aż do przekroczenia granicy magicznych 300 km/h.

Konkurent? Pierwsze skojarzenie to 911. Porsche oferuje tak wiele odmian tego modelu, że trudno się połapać. Ale ta, która jest najbliższa AMG pod względem mocy, to Turbo – ma 540 koni i napęd na cztery koła. Z kolei AMG ma napędzaną jedynie tylna oś. Charakter obu aut jest więc różny. Mercedes to bardziej wymagające auto. Nie jest przy tym narowiste, nie masz w nim wrażenia, że chce cię zabić. Bardzo pewnie prowadzi się w zakręcie i szybko czujesz, że się go nie boisz. Ale jednocześnie masz w stosunku do niego respekt. Wiele osób zapyta, czy taki samochód w ogóle ma jakieś wady. Najważniejszą są błędy w ergonomii wnętrza – w tunelu centralnym umieszczono sterowanie istotnymi funkcjami, ale sięganie do nich wymaga nienaturalnego wygięcia ręki. Podobnie z obsługą selektora automatycznej skrzynie biegów. Wystarczy jednak ruszyć, żeby zapomnieć o tych mankamentach.

Z przyjemnością bawię się więc świetnym przyspieszeniem, choć cały czas mam świadomość, że nie jestem w stanie wykorzystać nawet połowy możliwości tego wozu. Brakuje umiejętności, brakuje miejsca. Pozostaje jedynie zabawa na torze. Tam szybko można się przekonać jak dobrze zbalansowane jest to auto. Wszystko zostało tu podporządkowane optymalnemu rozłożeniu masy – długi przód, przesunięta maksymalnie do tyłu kabina, krótki tył, relatywnie niewielkie zwisy. Mając takie auto chętnie urywałbym się z miasta, aby trochę poszaleć na torze. A na co dzień pozostaje spokojny lans pod modnym klubem, słuchanie niesamowicie brzmiącego układu wydechowego, głośnego, basowego i znakomicie strzelającego po ujęciu gazu. I zbieranie na sobie spojrzeń pięknych kobiet.

Michał Karczewski, fot. Maciek Ramos