Sandero Stepway to najtańszy crossover na rynku. Ma prawie wszystko to, co droższe modele, ale ważniejsze jest to, czego nie ma. Właśnie te braki powodują, że jest szczególnie wart uwagi osób lubiących rekreacyjne spędzanie czasu.

Nie znoszę nadmiaru elektroniki w autach. Tych wszystkich systemów, które niby ułatwiają życie. We współczesnych modelach od jej nadmiaru boli głowa. I oczywiście obawiam się jadac takim nafaszerowanym elektroniką autem, że to wszystko się zepsuje, a ja zostanę gdzieś w środku zupełnej głuszy. Ale przede wszystkim nadmiar nowoczesnych systemów zabiera mi przyjemność z jazdy. Samochód lepiej ode mnie wie kiedy przyspieszyć, kiedy zahamować, czy powinienem zmienić pas. Jeszcze nie tak dawno jazda samochodem była o wiele przyjemniejsza, bo wymagała umiejętności. Nowoczesnym, elektronicznym gadżetem może jechać każdy. Oczywiście do pewnego momentu, bo fizyki się nie oszuka i ten zachwycony własnymi możliwościami kierowca (faktycznie są to możliwości elektroniki) kończy na drzewie lub w rowie. Mówi się wtedy, że to wina prędkości. Na pewno nie braku umiejętności i wiara w elektronikę. Wiele dałbym za to, aby moc kupić fajne auto bez tych wszystkich systemów ułatwiających życie kierowcy. Mógłbym nawet zapłacić za nie więcej. Dlatego podoba mi mi się Sandero, które wprawdzie nie jest zupełnym golasem, ale elektroniki, która myśli za kierowcę, nie posiada. No może poza nie dającym się wyłączyć ESP. Ale to już wymóg Unii.

Mówię, że mógłbym płacić więcej, a tymczasem Sandero jest jednym z najtańszych nowych aut na rynku. Na razie jeszcze za brak gadżetów nie trzeba dopłacać. Pewnie za jakiś czas się to zmieni, podobnie jak ma to miejsce ze w zrostem cen starych (czyt. klasycznych) samochodów. Na razie za Sandero w podwyższonej wersji Stepway z benzyniakiem, trzeba zapłacić mniej niż 50 tysięcy złotych. To dobry interes, biorąc pod uwagę, że to całkiem rodzinny wóz, wyjątkowo obszerny jak na segment B. A w dodatku nawiązuje stylistyką do Dustera i mimo że nie ma nawet opcjonalnego napędu na cztery koła, pozwała zjechać z utwardzonej drogi zadziwiająco daleko. Jest więc niezłą zabawką na weekend, a w tygodniu dzielnie mierzy się z miejskimi krawężnikami.

Pod maską tego modelu najchętniej widziałby diesla. Lubię francuskie dCi. Taka wersja jest jednak na tyle droższa od benzyniaka, że jej zakup uzasadnia jedynie miłość właściciela do silników wysokoprężnych. Alternatywą jest turbobenzynowa 900-tka. Minus to oczywiście trzy cylindry. Plusem okazuje się rozsądne spalanie i niezła dynamika. Marzy mi się jednak 1.2 TCe pod maską tego auta. Wystarczyłoby nieco utwardzić zawieszenie, pod kątem takiej wersji, i sprzedawać ją w cenie ww. diesla. Sukces gwarantowany. No i cztery cylindry byłyby poważny argumentem.

Stepway nie jest takim zupełnym „golasem”. Nie ma na szczęście asystentów jazdy, ale dotykowy ekran jest. Zresztą obsługuje się go lepiej niż w większości droższych aut. Właściwie poza Dacią tylko ten z Volvo jest na tyle prosty i czytelny, że można za jego pomocą zmienić jakieś ustawienia w trakcie jazdy. Interfejs ekranu z Sandero to kilka dużych kafli, które prowadzą do bardzo prostych ustawień. Tak to powinno wyglądać, jeśli już musi. Reakcja na dotyk ekranu jest bardzo dobra i nie trzeba klikać kilka razy. Jest jeszcze system start/stop, którego nie znoszę i kilka nowych elementów, które pojawiły się w aucie przy okazji liftingu – nowa o wiele lepsza, bo mniejsza, kierownica i ciekawsza tapicerka. Pozostaje kupować ten przekonujący prostotą wóz, bo kolejna generacja może nie być już tak łaskawa pod tym względem. Będzie pewnie znacznie bliższa dzisiejszym Renówkom.

Michał Karczewski, fot. autora