Amerykańskie i europejskie gusta motoryzacyjne znacznie się różnią. Z jednej strony wielkie auta i duże silniki, z drugiej – bardziej kompaktowe rozmiary i downsizing. Obecnie te granice nie są już tak wyraźne jak dawniej, ale ten sam model nie pasuje na oba rynki.

Szefowie Forda twierdzą jednak inaczej. Producent od wielu lat oferuje te same modele zarówno w Europie, jak i w Stanach. Różnice miedzy nimi ograniczają się do tych wymaganych przepisami homologacyjnymi oraz do gamy silników. Jednak wygląd aut jest praktycznie taki sam. Wydaje się, że odbiorcom to nie przeszkadza. Szczególnie, że amerykański producent dokłada wielu starań, aby modele podobały się także Europejczykom, a nie były wybierane wyłącznie ze względu na to, że nic innego nie ma w ofercie.

Co podoba się mieszkańcom Starego Kontynentu? Ładnie wykończone wnętrza i dobre prowadzenie. Weźmy Forda Edge. W pierwszej kategorii jest po prostu dobrze, ale nie wybitnie. Zdarzają się niedoróbki, jak trzeszczące plastiki. Ale w zakresie prowadzenia jest świetnie. To zresztą nie jest zaskoczeniem, bo auta tej marki wyznaczają rynkowe standardy pod względem prowadzenia i związanej z tym frajdy z jazdy. Jednak już trzy lata temu, przy pierwszym spotkaniu z przedliftowym Edgem miałem obawy, czy ten wyjątkowo amerykański z wyglądu wóz, nie będzie się również prowadził „po Amerykańsku”. Moje wątpliwości szybko okazały się bezpodstawne. Prowadzenie tego wozu było i nadal jest wyjątkowo dobre, szczególnie biorąc pod uwagę gabaryty.

Przy okazji liftingu nie zmieniło się wiele. Zmiany, szczególnie te zewnętrze, są kosmetyczne. Najbardziej zauważalną różnicą jest brak tylnej blendy, która świecąc w nocy pozwała poznać auto z daleka i była ciekawym wyróżnikiem. Teraz Egde widziany z tyłu wygląda zwyczajnie. Zastosowano niewielkie zmiany zderzaków, a w środku – inaczej usytuowane uchwyty na napoje. W Europie auto nadal dostępne jest wyłącznie z silnikami wysokoprężnymi. A dokładnie z dwulitrowym dieslem, w trzech wariantach mocy. Do wyboru jest 150, 190 lub 238-konna odmiana. Moc ostatniej, topowej wersji uzyskiwana jest dzięki zastosowaniu podwójnego doładowania. Została ona zresztą podniesiona względem wersji sprzed liftingu (wcześniej 210 koni). Najmocniejsza wersja to oczywiście najlepsze rozwiązanie do ważącego 2655 Forda. Nie zapewnia sportowych osiągów, ale nie daje też poczucia braku mocy. Zazdrościć można jedynie, że w USA auto dostępne jest także z benzynowym V6.

Mimo najmocniejszego silnika, Edge to auto rodzinne. Dla tych, którzy lubią dynamiczną stylizację przewidziano wersje ST line. Mnie najbardziej podobają się 21-calowe felgi. Dobrze pasują do potężnej bryły auta. Dzięki ich niskiemu profilowi wóz lepiej prowadzi się na równych drogach, ale wjeżdżając na krawężniki trzeba uważać. Na nic zatem złudzenie terenowych możliwości powodowane przez zwiększony prześwit. Także sztywno zestrojone zawieszenie lepiej nadaje się na drogi szybkiego ruchu niż szutry i grząskie błoto. Doceniam jednak, że poza najtańsza odmianą, Edge ma seryjny napęd na cztery koła. To rozwiązanie, które poprawia trakcję na śliskiej i mokrej nawierzchni. Umiejętnie wykorzystywane pozwoli uniknąć niebezpiecznych poślizgów. Jednocześnie wcale nie czyni z Edga terenówki. Wręcz przeciwnie. Ten duży SUV najlepiej nadaje się do pokonywania dalekich tras – nieważne, czy są one w Polsce, czy w Ameryce. Duży, jak na nasze warunki. Według amerykańskich standardów to zupełnie kompaktowe auto.

Michał Karczewski, fot. autora, kwiecień 2020