Nowa generacja Swifta wydawała mi się brzydsza od poprzednika. Ale jeździ o wiele lepiej. Na tyle dobrze, że okazuje się alternatywą dla Mini. Dzięki temu jest świetną zabawką. Lubie takie zaskoczenia.

Zaczynając o początku, czyli od zajęcia miejsca za kierownicą. Oparcie fotela ma wprawdzie skokową regulację, ale bez trudu znalazłem odpowiednią pozycję. Kierownicę da się regulować w dużym zakresie, każdy usiądzie prawidłowo, czyli po sportowemu. Zresztą rzut oka na kokpit wystarczy, aby zrozumieć, że takie są aspiracje Swifta. Na pewno nie jest to rodzinna kanapa. Nie jest to alternatywa dla rodzinnego kompakta. Zegary umieszczono w tubach, a ich wskazówki startują z godziny szóstej. Kokpit jest raczej ascetyczny. To co niezbędne pozostawiono w formie tradycyjnych przycisków (da się wyłączyć kontrolę trakcji, systemy wspomagające kierowce i system start/stop). Pozostałe funkcje obsługuje się dotykowym ekranem. Ale dla mnie od początku ta cala elektronika jest bez znaczenia. Interesowało mnie tylko, ile z tych obietnic wizualnych Swift spełnia w praktyce.

Weźmy podwozie. Jak dla mnie jest kompromisem pomiędzy twardą jak skała trzecią generacją, a komfortowym poprzednikiem. Na dłuższych nierównościach radzi sobie całkiem dobrze, na krótkich potrafi wstrząsnąć całym autem. Natomiast jazda w zakrętach – bajka. Auto skręca szybko i chętnie. Mimo dość mocnego wspomagania, da się je dobrze wyczuć. Elektronika, o ile pozostaje włączona, aktywuje się dopiero, gdy jest naprawdę potrzebne. Podsterowność ograniczono do minimum (w dodatku auto było jeszcze na zimówkach). Podoba mi się też praca układu hamulcowego. Precyzja i łatwość dozowania zachęca do sportowej jazdy.

Moim faworytem jest jednak silnik. To dobrze znana jednostka 1.2 16v, pamiętająca jeszcze czasy Fiata Punto drugiej, a może nawet pierwsze generacji. Stosowana była z powodzeniem w wielu modelach. Suzuki oferowało ten silnik w poprzedniej generacji Swifta (również w jeszcze wcześniejszej) – miał wtedy 94 konie. Obecnie ma 90, ale nie zmienia to faktu, że to sprawdzona i co ważne czterocylindrowa konstrukcja. Bez turbodoładowania, a wiec przewidywalnie oddająca moc. Jestem wielki fanem tego silnika pod maską Suzuki, bo z auta o masie 890 kilogramów robi małą rakietę. Daje fajny przedsmak Swifta Sport. I to mimo, że „papierowe” dane mówią o przyspieszeniu do setki na poziomie 11.8 sekundy. W praktyce wrażenia są o wiele lepsze. Trochę te papierowe dane da się wytłumaczyć bardzo długimi przełożeniami skrzyni biegów – jest tylko pięciobiegowa. Wolałbym „szóstkę” i krótsze powiedzmy pierwsze trzy biegi, natomiast rozumiem to jako próbę kompromisu między dynamiczną jazdą, a rozsądnym spalaniem. Próbę bardzo zresztą udaną. Bo Swift w testowanej wersji jest dodatkowo hybrydą. Zastosowano tu rozwiązanie znane z Baleno. Dodano zestaw akumulatorów, które odzyskują energie generowaną m.in. podczas hamowania, aby następnie odciążyć silnik, gdy ten pracuje pod większym obciążeniem. To hybryda, która nigdy nie porusza się w trybie bezemisyjnym, ale sam zestaw działa znakomicie i powoduje, że Swift nawet przy naprawdę ostrej jeździe nie chciał palić więcej niż 7 litrów na setkę.

Na koniec dodam, że na biegu jałowym i niskich obrotach (powiedzmy przy przepisowej, miejskiej jeździe) silnik jest tak cichy, że praktycznie go nie słychać. Do uszu jadących odbiega jedynie szum opon i opływającego powietrza (szczególnie z okolic okna kierowcy – to należałoby poprawić). Na wysokich obrotach brzmienie jest natomiast znakomite – przypominające stare, dobre auta z lat 90-tych. No dobrze, dość już tej laurki, w końcu nikt mi za to nie płaci. Natomiast jazda Swiftem 1.2 dała mi masę frajdy. To świetna zabawka i o połowę tańsza od MINI.

Michał Karczewski, fot. autora